Tak, to będzie post o karmieniu! Ale nie – nie o tym, które lepsze i co
polecam,
a co jest zalecane odgórnie. Raczej chciałabym opowiedzieć swoją historię
i o tym jak zostałam oszukana!
a co jest zalecane odgórnie. Raczej chciałabym opowiedzieć swoją historię
i o tym jak zostałam oszukana!
MADKI I MATKI
Zanim urodziłam Olafa, niewiele
czytałam na temat karmienia, nie wchodziłam na fora, nie właziłam w to bagno "madkowe" o tym, co lepsze (porodowe fora mi wystarczyły, żeby utwierdzić się w
przekonaniu, że baby to jednak parszywy gatunek, jeśli chodzi o wspieranie się
w najtrudniejszych momentach), a jak nie karmisz to zła jesteś, i lepiej żebyś
już głodziła niż podawała sztuczne mleko, bla bla bla. Poza tym jakoś
naturalnie założyłam, że skoro od połowy ciąży mleko kapie, to raczej wykarmię
jednego malutkiego chłopca i jeśli będzie mi dane, to bardzo zależało mi, żeby
przekazać mu to wszystko, co jest w mleku matki najcenniejsze. Bo o ile nie da
się stwierdzić, czy udowodnić, który poród jest lepszy, tak w kwestii karmienia
faktem niezbitym jest, że mleko matki rządzi. Ale nic na siłę. Bo mam
koleżanki, które dopiero gdy przestały walczyć o krople mleka, zaczęły cieszyć
się macierzyństwem i one i dzieci w końcu były spokojne, najedzone i
zadowolone, bo to nie o to chodzi, żeby na siłę, a z głową.
CIEMNIEJSZA STRONA MOCY
No ale dobra, bo ja tu o oszustwie zaczęłam. Wszędzie widać zadowoloną
mamę, jakby właśnie trzy orgazmy pod rząd przeżywała i słodko wtulone w nią
dziecko, które z ochotą popija mleko przy śpiewie ptaków i uśmiecha się przy
tym rozkosznie. Hmmm…no fajnie, ale dlaczego nikt nie mówi, o tym, że to nie
u wszystkich tak wygląda i że u innych to krew, pot i łzy. Trochę za późno trafiłam na artykuły matek-blogerek, które opisywały właśnie ten drugi obraz, bardziej mroczny. A zrobiło by to wiele dobra, bo po pierwsze kobiety, które nie sikają tęczą na myśl, o kolejnym karmieniu, które płaczą, bo psychicznie nie dają rady, które bardzo chcą, a nie mogą, które czują się złymi matkami, bo karmienie przyprawia ich bardziej o mdłości, niż o cukierkowy zawrót głowy, zrozumiałyby, że to normalne i wszystko z nimi ok. Że wiele rzeczy trzeba przecierpieć, że to minie i będzie dobrze, że nie zawsze odczuwasz dziką ekscytację, kiedy uruchamiasz swoją mleczarnię.
u wszystkich tak wygląda i że u innych to krew, pot i łzy. Trochę za późno trafiłam na artykuły matek-blogerek, które opisywały właśnie ten drugi obraz, bardziej mroczny. A zrobiło by to wiele dobra, bo po pierwsze kobiety, które nie sikają tęczą na myśl, o kolejnym karmieniu, które płaczą, bo psychicznie nie dają rady, które bardzo chcą, a nie mogą, które czują się złymi matkami, bo karmienie przyprawia ich bardziej o mdłości, niż o cukierkowy zawrót głowy, zrozumiałyby, że to normalne i wszystko z nimi ok. Że wiele rzeczy trzeba przecierpieć, że to minie i będzie dobrze, że nie zawsze odczuwasz dziką ekscytację, kiedy uruchamiasz swoją mleczarnię.
KREW, POT I...RZYGI
Jak już wspomniałam wyżej, bardzo chciałam karmić, założyłam sobie limit
pół roku. Prawie mi się udało, ale droga mleczna usłana była krwią, potem, łzami
i…rzygami. I jedyne za czym tęsknię w temacie karmienia to bliskość z dzieckiem
i spokój spływający na niego kiedy zatapia się w mleczna podróż. No i jeszcze mleczne piersi, tak jędrne i gigantyczne o jakich nawet nie marzyłam ;) Reszta to powtarzam – krew, pot, łzy i rzygi. Zanim nauczył się chwytać narzędzie karmiące była krew, były łzy, był ból okropny, a największy kiedy przychodziła pora karmienia, kolejna tej nocy (kto by liczył ile już dni nie śpisz) i ten moment kiedy mała bestia zasysa się, żeby dogryźć się do mleka i ten ból przeszywający na wskroś, ciemność przed oczami i ulga kiedy mija, wraz z kolejnym silnym skurczem. No bajka! A potem mija 40 minut, czasem 50 i nadchodzi moment odbicia i niekończących się rzygów. Fontanna na podłogę, łóżeczko, komodę, pościel, koszulkę i tak zalaną już mlekiem. Przerobiliśmy wszelkie odsłony rzygania, tfu…ulewania. Dzień w dzień, karmienie w karmienie, niezmiennie.
i…rzygami. I jedyne za czym tęsknię w temacie karmienia to bliskość z dzieckiem
i spokój spływający na niego kiedy zatapia się w mleczna podróż. No i jeszcze mleczne piersi, tak jędrne i gigantyczne o jakich nawet nie marzyłam ;) Reszta to powtarzam – krew, pot, łzy i rzygi. Zanim nauczył się chwytać narzędzie karmiące była krew, były łzy, był ból okropny, a największy kiedy przychodziła pora karmienia, kolejna tej nocy (kto by liczył ile już dni nie śpisz) i ten moment kiedy mała bestia zasysa się, żeby dogryźć się do mleka i ten ból przeszywający na wskroś, ciemność przed oczami i ulga kiedy mija, wraz z kolejnym silnym skurczem. No bajka! A potem mija 40 minut, czasem 50 i nadchodzi moment odbicia i niekończących się rzygów. Fontanna na podłogę, łóżeczko, komodę, pościel, koszulkę i tak zalaną już mlekiem. Przerobiliśmy wszelkie odsłony rzygania, tfu…ulewania. Dzień w dzień, karmienie w karmienie, niezmiennie.
MLECZNI WOJOWNICY
Oszukali mnie mówiąc, że po pół roku minie…nie minęło. Oszukali mnie
ułudą bajecznego obrazka. Moje karmienie to była walka, najpierw o momenty bez
bólu, potem o przybieranie na wadze Rzygusia, potem o czystsze podłogi, a na
końcu o zainteresowanie syna swoim biustem. On odpuszczał, nie chciał jeść, mleko się kończyło i z nieukrywaną radością pewnego dnia odrzucona przez syna
po raz kolejny, zakończyłam karmienie. Brakowało mi. Ale miałam poczucie, że
dałam mu to, co najważniejsze mogłam mu przekazać. Karmiłam, bo miałam mleko,
bo chciałam dać mu wszystko, co najlepsze, ale jeśli ktoś by mnie zapytał
teraz, czy mnie to cieszyło, czy mam sentyment, czy było to najprzyjemniejszą
częścią wczesnego macierzyństwa to powiem: nie. Nie, po pierwsze przez to, że
ja naprawdę nie czułam tej magii, no starałam się usilnie, zamykałam oczy,
posypywałam się brokatem i wypowiadałam zaklęcia ale ni chu chu. Po drugie,
rzyganie syna wszystkim, co zjadł ode mnie, było ogromnym zmartwieniem, choć
nie powiem, przekuwaliśmy to w humorystyczny ton, żeby ubarwić egzystencję.
Wiecie jak to jest, jak wszędzie, gdzie się obrócisz jest narzygane? A zastęp pieluch tetrowych jest najbardziej
pokaźną garderobą Waszego domu?
A dzieciak, co zje, to odda na kanapę, podłogę, sweter, czy kapcie? Jeśli nie wiecie, to serdecznie polecam, ubaw po pachy J
A dzieciak, co zje, to odda na kanapę, podłogę, sweter, czy kapcie? Jeśli nie wiecie, to serdecznie polecam, ubaw po pachy J
Jasne, można było pójść na łatwiznę i do mleka sztucznego dodawać
zagęszczacz i przynajmniej się wysypiać w nocy i mniej z podłogi sprzątać, ale
to nie o to chodzi. Mleko się produkowało na najwyższych obrotach, żal było by tego nie wykorzystać. Wiele
kobiet robi wszystko, żeby mleko się pojawiło, żeby karmienie wyszło, a nie
mogą, a potem czują się winne. Niepotrzebnie. Ważne, żeby i mama i dziecko
czuło się zadowolone i żeby maluch był najedzony, a nie umęczony zdobywaniem
kolejnej kropli pokarmu. Chodzi tu o jedzenie, a nie głodzenie w końcu.
CUD NATRUY
No więc Drogie Mamy, przyznaję, nie uwielbiałam swojej mlecznej drogi,
jak to ładnie nazywacie, szłam nią na kolanach, czasem w imię wyższych
celów. Jednak jedno jest faktem, że
moment kiedy masz poczucie, że Twoje ciało jest w stanie wykarmić istotkę,
którą właśnie wydało na świat i że ten moment zespolenia
z dzieckiem jest taki faktycznie magiczny, pozwala na pokonanie wielu trudności. No z wyjątkiem herbatek laktacyjnych J O ludzie, ten kto wymyślił ich skład powinien się smażyć w piekle na małym ogniu. Można filiżankę machnąć na raz jak pięćdziesiątkę wódki i tak też robiłam w sytuacji podbramkowej, ale za cholerę nie widziałam efektu laktacyjnego, ani czegokolwiek magicznego. Może moje podejście, może zbyt mało tego świństwa wypiłam. Po prostu przez zawartość anyżu, nie wierzyłam w ich moc J I tu się okazuje, ze wiara czyni cuda, bo koleżanka twierdzi, że herbatki produkowały jej mleko, mnie co najwyżej mdłości.
z dzieckiem jest taki faktycznie magiczny, pozwala na pokonanie wielu trudności. No z wyjątkiem herbatek laktacyjnych J O ludzie, ten kto wymyślił ich skład powinien się smażyć w piekle na małym ogniu. Można filiżankę machnąć na raz jak pięćdziesiątkę wódki i tak też robiłam w sytuacji podbramkowej, ale za cholerę nie widziałam efektu laktacyjnego, ani czegokolwiek magicznego. Może moje podejście, może zbyt mało tego świństwa wypiłam. Po prostu przez zawartość anyżu, nie wierzyłam w ich moc J I tu się okazuje, ze wiara czyni cuda, bo koleżanka twierdzi, że herbatki produkowały jej mleko, mnie co najwyżej mdłości.
I chyba tymi mdłościami i rzygami, tudzież wymiotami, zakończę dzisiejszy temat. A Wy? Jakie macie doświadczenia z
karmienia? Chciałabym poczytać te prawdziwe historie J
Łączę się w bólu jako matka dzieci ulewających :D Mój Mąż do dziś wspomina, jak w całym mieszkaniu unosił się zapach skisłego mleka :P
OdpowiedzUsuńNa "pocieszenie" mogę tylko dodać, że przy każdym kolejnym dziecku do początkowego bólu WSZYSTKIEGO dochodzi jeszcze okrutny ból brzucha - tak silny jak przy porodzie. Przy trzecim brałam sobie do karmienia drewnianą łyżkę, żeby móc w nią wbić zęby, jak zaczynało boleć przy wyrzucie oksytocyny :D
Tak że ten...:D Piękne jest macierzyństwo na papierze, a życie to życie, co poradzisz... Tyle że o tym się szybko zapomina i człowiek się potem pakuje kolejny raz w to wszystko, całkiem świadomie, a jakby zamroczony ;)
PS Z blogowego konta komentuję, bo nie widzę innej opcji, którą bym mogła wybrać, żeby się normalnie podpisać ;)
O, edytowałam, teraz będzie po ludzku ;)
UsuńO jak ja Cię Ewa rozumiem, z tą łyżką i tą oksytocyną :) Już teraz nie wiem, czy bardziej bolały mnie skurcze pociętej macicy przy wyrzucie cudownej oksytocyny, czy moment zasysania i "obgryzania" na początku jedzenia :)
UsuńPiękne macierzyństwo na papierze i instagramie, a życie swoje ;)
Moja droga wyglądała podobnie, pierwsze karmienia to były łzy, łzy bezradności i.smutku, bo mleko nie leciało. W końcu odpuściłam, zaczęłam ściągać mleko laktatorem, laktacja się rozkręciła i karmilismy się spokojnie
OdpowiedzUsuńLaktator to jednak super sprzęt :) Mnie dużo pomógł przy odciąganiu nawału pokarmu, czy właśnie czasem przy produkcji pokarmu w sytuacjach kryzysowych. Ratował też, kiedy musiałam wyjść i "zostawić swoje mleko" w rękach Taty :)
UsuńChoć nie mam jeszcze własnych dzieci ale post czytałam z zaciekawieniem pokazuję dla mnie w dobry sposób,że karmienie ma swoje różne strony innym będzie pięknie jak na reklamie dla drugich będzie to ciężkie. Sama choruje na nerki i widzę, że to co dla mnie jest problem inna osoba inaczej znosi to.
OdpowiedzUsuńMasz rację, każdy człowiek inaczej znosi ból, czy chorobę. To jest już uwarunkowane genetycznie i tkwi w charakterze, który też niejako "dostajemy".
UsuńCórka była za mała (2,5kg) a moje piersi były tak ogromne, że miseczka J była za mała :D. Oczywiście przed porodem obawiałam się wszystkiego tylko nie karmienia- przecież to takie naturalne! I moje zdziwienie było jak 'zaczęło sie'. Na szczęście już 5 miesiąc stuknal, nie poddalam się i nie żałuję :).
OdpowiedzUsuńSuper post dla młodych i przyszłych mam :) pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam również i dziękuję :)
UsuńBardzo przydatny dla wszystkich matek :)
OdpowiedzUsuńCieszę się, że tekst jest użyteczny :)
UsuńCiekawy post... taka prawda, ze niestety nie wszystko jest takie kolorowe jak piszą w różnych pisemkach, stronkach - cudowny moment, kiedy dziecko je, wpatruje się w Ciebie, niezastąpiona bliskość między rodzicem a dzieckiem blabla. U mnie na początku tez to było bardzo bolesne, straszny był moment, w którym przychodził „czas posiłku”... bol, bol i łzy... U mnie na szczęście minęło to tak po trzech tygodniach, ale nie wiem czy wytrwalabym dłużej... Bardzo dobry, potrzebny post! Pozdrawiam, wszystkiego dobrego! Milkowomi.blogspot.com
OdpowiedzUsuńja zauważyłam, ze jeśli o macierzyństwo chodzi, to jest tendencja albo do koloryzowania albo dramatyzowania, robi to więcej szkody niż pożytku przyszłym i obecnym matkom.
UsuńNo niestety cierpiałam z tego powodu, że karmiłam tylko 4 miesiące :(
OdpowiedzUsuńna pewne rzeczy nie masz wpływu niestety...a 4 miesiące i tak zaopatrzyły Twoje dziecko w ogrom magicznych substancji :)
UsuńJa zazdroszczę młodym mamom karmiącym naturalnie. Niestety, urodziłam dwoje dzieci i nie byłam w stanie żadnego wykarmić własną piersią. Wydaje mi się, że brakuje starszej córce oswojenia z bliskością. Jest "niedotykalska". Druga karmiona była tylko 2 tygodnie.. To nie był mój wybór, ale względy medyczne. Długa rekonwalescencja po ciężkich porodach uniemożliwiła mi zrealizowanie się jako matka karmiąca. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuń